Sięgając
po książkę Stanisława Sumery spodziewałem się biografii pilota wyszkolonego i
pełniącego służbę w dęblińskiej Szkole Orląt od późnych lat latach
sześćdziesiątych po lata osiemdziesiąte. Liczyłem na poznanie nie tylko
interesującego życiorysu i lotniczej osobowości, przez pryzmat doświadczeń
której poznam bliżej uwarunkowania oraz klimat tamtych lat, jak wielu mawia
„świetności polskiego lotnictwa wojskowego”. Do nowiutkiej książki siadałem przesiąknięty
lekturą lotniczych opowiadań Grundmana, Bartnikowskiego czy Kulika co
niewątpliwie wpłynęło na mój odbiór książki. Przyznam, że liczyłem na wiele
opisów ciekawych zdarzeń lotniczych, wręcz przygód, ciekawych lotów i zdarzeń z
codziennego życia młodych adeptów podniebnych wrażeń. W tej kwestii książka
mnie zawiodła na całej linii.
Pan
Stanisław Sumera dokładnie i sugestywnie opisuje realia małej wsi, w której
spędził dzieciństwo i młode lata, gdzieś „na krańcach województwa lubelskiego”,
twarde realia ówczesnego życia oraz trud godzenia obowiązków domowych ze
szkolnymi. Rodzenie się fascynacji lotnictwem i upór w dążeniu do swojego,
przez długi czas sekretnego marzenia, Szkoły Orląt w Dęblinie. Pobytowi na
obozie LPW (Lotniczego Przysposobienia Wojskowego) i nauce latania na Biesie
Autor poświęca zaledwie dwie strony bardzo ogólnikowego opisu. Najobszerniejszy fragment opowieści
poświęcony jest Szkole Orląt. Znajdziemy tu liczne opisy szkoły, jej
wyposażenia przebiegu szkolenia oraz panujących tam stosunków. Część społeczno-polityczna wydaje
się wnosić najwięcej ciekawych informacji o tamtych czasach. Z jednej strony
twarde szkolenie wojskowe i wcale nie bardziej miękkie ideowe w połączeniu z
nienajlepszymi stosunkami, głównie z tzw. „zającami” – oficerami, absolwentami
wrocławskiego „Zmechu”. Z drugiej dysonans pomiędzy oficjalną propagandą, a
otaczającą rzeczywistością, w szczególności z „wszechwładzą” znienawidzonego
„imperialistycznego środka płatniczego” w kolorze zielonym, dzięki którego
znacznym zasobom arabscy kursanci z Dęblina mogli „zdobywać” dobra luksusowe,
kobiety, a czasami też bezkarność. To rodziło ogromne frustracje. Nie mniejsze
wynikały z panujących w wojsku stosunków i „układów”, względem których Autor
pozostawał zawsze z boku. Fakt ten wydaje się być głównym powodem krótkiego
pobytu Pana Sumery w Dęblinie i szybkiego odstawienia na boczny tor życia
wojskowego. W ogóle przez strony książki przemawia żal i rozgoryczenie Autora,
że panujące w wojsku układy w decydującym stopniu przyczyniły się do tak
krótkiej lotniczej kariery. Na bazie swoich doświadczeń wysnuwa Autor wiele
gorzkich spostrzeżeń na temat lotnictwa wojskowego w czasach jego służby, jak i
dzisiaj, kiedy w jego opinii niewiele się w tym obszarze zmieniło. Ocenę tych
wynurzeń pozostawiam czytelnikom, po za jednym wątkiem, w którym się z Panem
Stanisławem Sumerą zgadzam; nie można okresu w lotnictwie polskim od
zakończenia wojny do upadku socjalizmu wymazywać z przestrzeni publicznej i
udawać, że w tym okresie nic nie było, że samoloty z biało-czerwoną szachownicą
nie latały na polskim niebie. Pomimo wielu spraw i zdarzeń nagannych, złych lub
nawet okropnych, był to okres wzmożonego rozwoju lotnictwa polskiego, bez
którego nie byłoby dzisiejszych Sił Powietrznych.
Trochę
nieba pojawia się pod koniec książki, gdzie w rozdziałach XXIII-XXVII Autor
opisuje losy i kilka lotniczych przygód swoich znajomych pilotów. Tu możemy się
nieco więcej dowiedzieć o kulisach handlu samolotami z demobilu u zarania
nowego ustroju, szkoleniu pilotów Su-20 w Związku Radzieckim oraz innych
ciekawych zdarzeniach z życia kolegów ze szkoły. Na koniec Autor ponownie
powraca do swoich refleksji nad kolejami losu, stosunkami panującymi w wojsku
przed i po transformacji, przemijającym czasem i nostalgią za dawnymi czasami,
czasami które niestety są już tylko wspomnieniem. I tu powrócę do wstępu, w
którym Autor pisze „ Dlatego proszę moich kolegów-lotników: piszcie wspomnienia
nawet jeśli uważacie że Wasze przeżycia są dość powszednie. Piszcie, bo tak jak
latało się za naszych czasów dzisiejsza młodzież lotnicza już sobie nie
polata”. Bardzo trafne stwierdzenie, szkoda tylko, ze z „Mojego fragmentu
nieba” nie dowiedziałem się właśnie tego, jak się wtedy latało. Może w
następnej książce.
Od
strony redakcyjnej i wydawniczej książce nie można zbyt wiele zarzucić, no może
po za błędnym zapisem typów samolotów, dużymi literami, bez myślnika przed
cyfrą np.: Su20 czy TS11 „Iskra”, choć trzeba przyznać, że stosowany jest
bardzo konsekwentnie.
Jak
dla mnie lektura na jeden raz O.K.
Mój
fragment nieba
Wydawnictwo
Adam Marszałek
Toruń
2016
246
stron + 28 wkładki ze zdjęciami biało-czarnymi
Oprawa
miękka
lot-nisko.blog.pl
10 XI 2017