wtorek, 2 stycznia 2018

Lotnicze Seattle IV. Jedno miasto – dwa żywioły



Wydawać by się mogło, że po wczorajszej wycieczce i przygodach dwóch poprzednich dni na jakiś czas będę miał dosyć samolotów, tym bardziej, że pojutrze lot powrotny. I w sobotę rano rzeczywiście tak było. Po śniadaniu postanowiłem „poszlajać” się trochę po mieście, które już nieco poznałem zza szyb autobusów - wycieczkowego i komunikacji publicznej. Ponownie łapię więc miejski autobus by po kilkudziesięciu minutach, bez wyraźnego celu znaleźć się w okolicach Space Needle. Stanie w półtoragodzinnej kolejce jakoś mnie nie podnieca, zaczynam więc powoli rozglądać się za poranna kawą, jednak jak zwykle wzrok podąża za przelatującymi wyżej lub niżej samolotami. Pogoda wspaniała, drogą przez park, uliczny festiwal jedzenia z chyba wszystkich stron świata i kilka ulic biurowców dochodzę, nie, nie do centrum z drapaczami chmur, nie do wielkiego centrum handlowego czy muzeum lecz nad wspaniałe, położone w centrum Seattle, podobnie jak Malta w Poznaniu jezioro Lake Union.

Mimo licznych różnic czuję trochę swojskiej, chociaż bardzo zameryka-nizowanej atmosfery. Lake Union jest ponad trzy i pół raza większe od Malty, szczelnie „zagospodarowane licznymi budynkami na stromych stokach, z jednej strony mieszkalnymi, z drugiej przemysłowymi, od elektrowni po stocznię, z niezliczonymi na brzegach pływającymi domami, które wielu zapewne pamięta z „Bezsenności w Seattle”, oczywiście tu nakręconej. Nic się nie dzieje jednak bez przyczyny, a tą która mnie tu doprowadziła jest ciągły ruch hydroplanów w kierunku jeziora. Co prawda w mojej okolicy często brzęczą wysilonymi silnikami wodnosamoloty z pobliskiego lotniska w Żernikach, jednak nie w takie ilości i różnorodności, żeby mnie zahipnotyzować i zawieść nad jezioro. Tu jest inaczej. Oto jestem nad brzegiem Lake Union na obszernym, zadbanym nabrzeżu południowego skraju jeziora. Po prawej budynek muzeum i zakotwiczone przy nim statki zabytki, w oddali północny skraj jeziora z pozostałościami starej gazowni, a po prawej, całkiem blisko przystań wraz z małym budynkiem portu lotniczego, z której operują wodnosamoloty firmy Kenmore Air.

To co uderza najmocniej, to ciągły, ogromny ruch na wodzie. Pływa wszystko co się tu zmieści i co tylko pływać może, od potężnego turystycznego katamaranu poprzez liczne małe stateczki, motorówki, po kajaki i ludzi pływających na deskach. W całym tym zgiełku ląduje lub startuje kilka samolotów na godzinę, Nie z jakiejś wydzielonej części akwenu, lecz tam, gdzie akurat znajdą dla siebie miejsce, co uwzględniając panujący tłok i kierunek wiatru jest zadaniem zgoła karkołomnym. W trakcie kilkugodzinnego pobytu widziałem trzy, może cztery razy, jak gotowy do startu samolot wypływał na jezioro i po kilku minutach kluczenia powracał do przystani, by po kilku minutach próbować szczęścia jeszcze raz. W jednym przypadku potwierdzenie znalazło powiedzenie do trzech razy sztuka. Po pierwszym nasyceniu oczu jeziorem i operującymi tu hydroplanami krótki spacerek do „dworca lotniczego” Kenmore Air. Na zewnątrz pomost, przy którym zmieści się do czterech małych hydroplanów oraz parterowy budynek, z naszej perspektywy barak raczej. Pomimo trzech biurek z obsługą, kilku fotelików oraz bramki, hall główny tego przybytku bardziej przypomina sklep z pamiątkami lotniczymi niż halę odlotów. Ceny typowo amerykańskie, nie tylko koszulek i modeli, ale też biletów, zwykle ok. 150$ w jedną stronę. Powrót na promenadę i znów kilka startów i lądowań, blisko i wyraźnie, najczęściej DHC-3 Otter, a od czasu do czasu DHC-2 Beaver.

To, że jest u nas w Polsce jeden bóbr nie zmienia faktu, że to co się tu dzieje jest dla mnie dość egzotyczne. Po niemal trzech godzinach stałego kontaktu wzrokowego z samolotami dochodzę do wniosku, ze potrzebuję innej perspektywy. Ładuję się więc na mały stateczek wycieczkowy na godzinny rejs wokół jeziora. Z jednej strony zobaczę "od środka" miejsca, które wczoraj widziałem z autobusu, z drugiej mam szansę władować się pod startujący lub lądujący hydroplan. Z atrakcji turystycznych wspomnę jeszcze raz pływające domki tworzące miejscami całe miniosiedla z "uliczkami" niczym w Wenecji, tyle że budynki nowsze i typowo amerykańskie. Tak jak się spodziewałem udało mi sie być kilkakrotnie prawie "przelecianym" przez startujące hydroplany, tym razem także Cessny z komercyjnej przystani po przeciwnej do Kenmore Air stronie jeziora. Niestety wszystkie od słońca, więc bawiłem się widokiem nawet nie sięgając po aparat. Uroczy emerytowany marynarz raczył nas, to znaczy trójkę turystów obecnych na statku, prawie nieustannym opowiadaniem o tym co widzimy oraz licznymi pobocznymi historiami. Trochę żartowaliśmy, że przyjechałem do nich dla równowagi w czasie gdy prezydent Trump odwiedza Polskę. Co ciekawe, większość Amerykanów, z którymi rozmawiałem nawiązywała do tego wydarzenia. Szok, wiedzieli o tym. Już przy przystani przedefilowało przed stateczkiem kilka maszyn, w tym jeden DHC-2 w odmiennym, niebieskim malowaniu. Co ciekawe wszystkie Beavery latały z oryginalnymi silnikami gwiazdowymi, zaś Ottery z napędem turbośmigłowym. Z floty Kenmore Air nie widziałem TurboBeavera, zaś Cessnę Caravan wypatrzyłem dwa dni wcześniej na Boeing Field. Czas leci, więc pora zadbać o ciało czyli posiłek i toaleta w pobliskim Museum of History & Industry.

Wydatek przeszło 50 zielonych papierów zrekompensowała mi zawieszona pod sufitem hali głównej muzeum łódź latająca, a jakże Boeing model 6 (B-1). Jest to jedyny zbudowany egzemplarz pierwszej cywilnej konstrukcji Boeinga, która jednak nie odniosła komercyjnego sukcesu. Samo muzeum bardzo ciekawe, fajnie, logicznie urządzone z dużą dozą elementów dydaktycznych. Oczywiście w wielu miejscach znajduję nawiązania do Boeinga i jedną salę pełną zdjęć, screenów z filmami oraz modeli samolotów Boeinga. Sama przyjemność. Odświeżony i "napełniony" ruszam na krótkie oglądanie zgromadzonych na przystani zabytkowych statków, oczywiście w towarzystwie przelatujących lub wodujących obok hydroplanów i wyższego ruchu powietrznych liniowców. Jeszcze kilka zdjęć i powoli ruszam do centrum Seattle, trochę własnonożnego zwiedzania miasta i powrót do bazy. Trzeba zebrać siły, jurto lot do Polski.

lot-nisko.blog.pl
24 XI 2017














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz