Wydawać by się mogło, że
po wczorajszej wycieczce i przygodach dwóch poprzednich dni na jakiś czas będę
miał dosyć samolotów, tym bardziej, że pojutrze lot powrotny. I w sobotę rano
rzeczywiście tak było. Po śniadaniu postanowiłem „poszlajać” się trochę po
mieście, które już nieco poznałem zza szyb autobusów - wycieczkowego i
komunikacji publicznej. Ponownie łapię więc miejski autobus by po
kilkudziesięciu minutach, bez wyraźnego celu znaleźć się w okolicach Space
Needle. Stanie w półtoragodzinnej kolejce jakoś mnie nie podnieca, zaczynam
więc powoli rozglądać się za poranna kawą, jednak jak zwykle wzrok podąża za
przelatującymi wyżej lub niżej samolotami. Pogoda wspaniała, drogą przez park,
uliczny festiwal jedzenia z chyba wszystkich stron świata i kilka ulic
biurowców dochodzę, nie, nie do centrum z drapaczami chmur, nie do wielkiego
centrum handlowego czy muzeum lecz nad wspaniałe, położone w centrum Seattle,
podobnie jak Malta w Poznaniu jezioro Lake Union.
Mimo licznych różnic
czuję trochę swojskiej, chociaż bardzo zameryka-nizowanej atmosfery. Lake Union
jest ponad trzy i pół raza większe od Malty, szczelnie „zagospodarowane
licznymi budynkami na stromych stokach, z jednej strony mieszkalnymi, z drugiej
przemysłowymi, od elektrowni po stocznię, z niezliczonymi na brzegach
pływającymi domami, które wielu zapewne pamięta z „Bezsenności w Seattle”,
oczywiście tu nakręconej. Nic się nie dzieje jednak bez przyczyny, a tą która
mnie tu doprowadziła jest ciągły ruch hydroplanów w kierunku jeziora. Co prawda
w mojej okolicy często brzęczą wysilonymi silnikami wodnosamoloty z pobliskiego
lotniska w Żernikach, jednak nie w takie ilości i różnorodności, żeby mnie
zahipnotyzować i zawieść nad jezioro. Tu jest inaczej. Oto jestem nad brzegiem
Lake Union na obszernym, zadbanym nabrzeżu południowego skraju jeziora. Po
prawej budynek muzeum i zakotwiczone przy nim statki zabytki, w oddali północny
skraj jeziora z pozostałościami starej gazowni, a po prawej, całkiem blisko
przystań wraz z małym budynkiem portu lotniczego, z której operują
wodnosamoloty firmy Kenmore Air.
To co uderza najmocniej,
to ciągły, ogromny ruch na wodzie. Pływa wszystko co się tu zmieści i co tylko
pływać może, od potężnego turystycznego katamaranu poprzez liczne małe
stateczki, motorówki, po kajaki i ludzi pływających na deskach. W całym tym
zgiełku ląduje lub startuje kilka samolotów na godzinę, Nie z jakiejś
wydzielonej części akwenu, lecz tam, gdzie akurat znajdą dla siebie miejsce, co
uwzględniając panujący tłok i kierunek wiatru jest zadaniem zgoła karkołomnym.
W trakcie kilkugodzinnego pobytu widziałem trzy, może cztery razy, jak gotowy
do startu samolot wypływał na jezioro i po kilku minutach kluczenia powracał do
przystani, by po kilku minutach próbować szczęścia jeszcze raz. W jednym
przypadku potwierdzenie znalazło powiedzenie do trzech razy sztuka. Po pierwszym
nasyceniu oczu jeziorem i operującymi tu hydroplanami krótki spacerek do
„dworca lotniczego” Kenmore Air. Na zewnątrz pomost, przy którym zmieści się do
czterech małych hydroplanów oraz parterowy budynek, z naszej perspektywy barak
raczej. Pomimo trzech biurek z obsługą, kilku fotelików oraz bramki, hall
główny tego przybytku bardziej przypomina sklep z pamiątkami lotniczymi niż
halę odlotów. Ceny typowo amerykańskie, nie tylko koszulek i modeli, ale też
biletów, zwykle ok. 150$ w jedną stronę. Powrót na promenadę i znów kilka
startów i lądowań, blisko i wyraźnie, najczęściej DHC-3 Otter, a od czasu do
czasu DHC-2 Beaver.
To, że jest u nas w
Polsce jeden bóbr nie zmienia faktu, że to co się tu dzieje jest dla mnie dość
egzotyczne. Po niemal trzech godzinach stałego kontaktu wzrokowego z samolotami
dochodzę do wniosku, ze potrzebuję innej perspektywy. Ładuję się więc na mały
stateczek wycieczkowy na godzinny rejs wokół jeziora. Z jednej strony zobaczę
"od środka" miejsca, które wczoraj widziałem z autobusu, z drugiej
mam szansę władować się pod startujący lub lądujący hydroplan. Z atrakcji
turystycznych wspomnę jeszcze raz pływające domki tworzące miejscami całe
miniosiedla z "uliczkami" niczym w Wenecji, tyle że budynki nowsze i
typowo amerykańskie. Tak jak się spodziewałem udało mi sie być kilkakrotnie
prawie "przelecianym" przez startujące hydroplany, tym razem także
Cessny z komercyjnej przystani po przeciwnej do Kenmore Air stronie jeziora.
Niestety wszystkie od słońca, więc bawiłem się widokiem nawet nie sięgając po
aparat. Uroczy emerytowany marynarz raczył nas, to znaczy trójkę turystów
obecnych na statku, prawie nieustannym opowiadaniem o tym co widzimy oraz
licznymi pobocznymi historiami. Trochę żartowaliśmy, że przyjechałem do nich
dla równowagi w czasie gdy prezydent Trump odwiedza Polskę. Co ciekawe,
większość Amerykanów, z którymi rozmawiałem nawiązywała do tego wydarzenia.
Szok, wiedzieli o tym. Już przy przystani przedefilowało przed stateczkiem
kilka maszyn, w tym jeden DHC-2 w odmiennym, niebieskim malowaniu. Co ciekawe
wszystkie Beavery latały z oryginalnymi silnikami gwiazdowymi, zaś Ottery z
napędem turbośmigłowym. Z floty Kenmore Air nie widziałem TurboBeavera, zaś
Cessnę Caravan wypatrzyłem dwa dni wcześniej na Boeing Field. Czas leci, więc
pora zadbać o ciało czyli posiłek i toaleta w pobliskim Museum of History &
Industry.
Wydatek przeszło 50
zielonych papierów zrekompensowała mi zawieszona pod sufitem hali głównej
muzeum łódź latająca, a jakże Boeing model 6 (B-1). Jest to jedyny zbudowany
egzemplarz pierwszej cywilnej konstrukcji Boeinga, która jednak nie odniosła
komercyjnego sukcesu. Samo muzeum bardzo ciekawe, fajnie, logicznie urządzone z
dużą dozą elementów dydaktycznych. Oczywiście w wielu miejscach znajduję
nawiązania do Boeinga i jedną salę pełną zdjęć, screenów z filmami oraz modeli
samolotów Boeinga. Sama przyjemność. Odświeżony i "napełniony" ruszam
na krótkie oglądanie zgromadzonych na przystani zabytkowych statków, oczywiście
w towarzystwie przelatujących lub wodujących obok hydroplanów i wyższego ruchu
powietrznych liniowców. Jeszcze kilka zdjęć i powoli ruszam do centrum Seattle,
trochę własnonożnego zwiedzania miasta i powrót do bazy. Trzeba zebrać siły,
jurto lot do Polski.
lot-nisko.blog.pl
24 XI 2017
Powiązane wpisy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz