czwartek, 28 grudnia 2017

Lotnicze Seattle III. Zakłady Boeinga w Everett

Zmęczony wrażeniami poprzedniego dnia, niedospany przez skutki jet lagu rozpoczynam kolejny dzień w Seattle. Co prawda nie będzie on, jak poprzedni, w całości dedykowany tematyce lotniczej, jednak jeden etap ekscytuje mnie bardzo. Jestem przecież w Seattle, gnieździe Boeinga, gdzie wczoraj „otarłem się” o jego centrum badań w locie, nie mogę więc nie skorzystać z okazji i nie zajrzeć do zakładów w pobliskim Everett.

Zwiedzając Seattle i okolice z pokładu wygodnego busa, słuchając zajmujących opowieści przewodnika Kena, oraz chodząc po centrum miasta często spoglądam w górę, gdzie pomiędzy Space Needle, a drapaczami chmur City co chwilę pojawia się lekki Robinson lub Bell na przemian z hydroplanami, zwykle Beaver lub Otter. Wyżej zaś trwa nieustanny, intensywny ruch maszyn pasażerskich zdążających do lub z portu lotniczego Seattle Tocama. O czternastej jestem wreszcie ponownie w busie, który w niecałą godzinę ma mnie zawieźć do fabryki dużych liniowców Boeinga, w tym Dreamlinerów, o której zobaczeniu, a co dopiero zwiedzaniu kilka tygodni wcześniej nawet nie marzyłem. Z poziomu autostrady o obecności zakładów poinformowała tylko duża tablica i wysoki płot, za którym widok szczelnie zasłaniał wysoki nasyp lub mur. No może nie był w pełni skuteczny, gdyż zza niego pokazał się w pewnej chwili garbaty grzbiet Jumbo Jeta z jeszcze większym garbem olbrzymiej komory ładunkowej. A więc Dreamlifter, jakże jadąc tutaj mogłem o nim i potencjalnej możliwości zobaczenia go zapomnieć. Tylko ten mur.
Po chwili wjeżdżamy na obszerny parking zlokalizowany tuż obok centrum wycieczkowego i przyzakładowego muzeum. Stąd rozciąga się widok jak marzenie, kilkaset metrów dalej próg znikającego gdzieś z pagórkiem pasa startowego, za którym stoi kilkadziesiąt Boeingów: 747, 767, 777 i 787 w malowaniu linii lotniczych z całego świata. Za nimi liczne zabudowania zakładów z potężnym budynkiem malarni, a po lewej, po drugiej stronie autostrady cel wyprawy – hala montażowa Boeinga, największy budynek na świecie. Do wejścia „na zakład” mamy około pół godziny, więc po wręczeniu biletów Ken zachęca nas do zwiedzenia znajdującego się w centrum wycieczkowym mini muzeum i przede wszystkim sklepu z pamiątkami. W muzeum zaglądam do komory silnika małego samolotu o napędzie elektrycznym i na wiszącego pod sufitem Starshipa. Najbardziej intrygują mnie jednak przeszklone drzwi na dolnym poziomie, z których, jak mi się wydawało, można będzie zobaczyć spostrzeżonego wcześniej Dreamliftera.
I rzeczywiście coś widać, kawałek silnika i skrzydła, w dodatku w takim położeniu, że nie ma sensu wyjmować aparatu. Najwidoczniej jednak moją zawiedzioną minę zauważył jakiś miły „tubylec”, gdyż podszedł do mnie i bardzo uprzejmie poinformował że, … na górze jest taras widokowy, z którego na pewno zobaczę ten, i nie tylko samolot znacznie lepiej. No to pędem na górę, gdzie po przejściu przez obszerny namiot wypadam prawie na lotnisko. Stąd widać wszystko to co z parkingu, tylko lepiej, wyraźniej, szerzej. No i z prawej strony z boku stoi Dreamlifter. Całkiem blisko i dogodnie, przy lekkim wychyleniu zza barierki da się objąć kadrem cały płatowiec łącznie z dziobem.
Super. A co na lotnisku? Z daleka dochodzi miły klekot silnika gwiazdowego bo na pas wytacza się poczciwy T-28 Trojan. I tu skucha, nie mam dłuższego obiektywu, więc startujący zabytek uwieczniam w formie bardziej kropki niż posteru, trudno. 


Wielokrotnie już doświadczyłem, że „lotnicze skrzywienie” zrosło się z umysłem tak bardzo, iż w „sytuacjach lotniczo wyjątkowych” podświadomość daje znać, że coś jest na rzeczy. Takie małe „zboczenie”. Podobnie jest tym razem, Mimo magii miejsca poziom ekscytacji znacznie przekracza przewidywany. Sytuację podgrzewa spojrzenie na horyzont od strony podejścia do pasa. Nad malowniczymi górami majaczą światła zbliżającego się samolotu. Powoli rosną, rozdzielają się na pojedyncze punkty, zza których wyłania się zarys płatowca, dużego i dosyć niezgrabnego. Po chwili szok, toż to Dreamlifter się zbliża. Powoli podchodzi do będącego na wprost tarasu progu pasa i delikatnie przyziemia. Jak dobrze, że mam krótki obiektyw, w dużym, którego braku przed chwilą żałowałem na pewno by się cały nie zmieścił. Za chwilę to „spuchnięte cudo” wraca pasem, aby skołować drogą tuż obok tarasu, prawie na wyciągnięcie ręki. Bonus do kwadratu.
Nie ma co się zachwycać, biegnę szybko na dół bo za pięć minut wchodzimy, a jeszcze aparat trzeba zostawić w szafce depozytowej. W każdym miejscu i cały czas napominają nas komunikatami, by nie wnosić na teren fabryki żadnych urządzeń rejestrujących obraz. Sprawdzenie biletów i wchodzimy do dużej sali żywcem przeniesionej z multikina. Jeszcze raz komunikat, kilkuminutowy film o Boeingu i jeszcze raz komunikat, i do autobusu, i jeszcze raz ten sam komunikat. W końcu jedziemy, powoli wzdłuż drogi kołowania obok stojanki nowiutkich Dreamlinerów w tym jednego z tak bliskim sercu granatowym żurawiem.


Mijamy wysoką halę malarni i po, jak mówi przewodniczka, jedynym prywatnym wiadukcie nad autostradą w stanie Waszyngton podjeżdżamy do celu wizyty. Z bliska budynek przygniata swoim ogromem. Już same drzwi w liczbie sześciu mają „jedynie 25 merów wysokości i sto szerokości. Pod czujnym okiem przewodników przechodzimy do podziemnego tunelu, którym przechodzimy kilkaset metrów. Tunel ze ścianami pełnymi rur i przewodów ma szerokość ulicy, na której swobodnie mijają się dwie grupy zwiedzających. Jak wynika z wiszących na ścianach schematów jest jednym z kilkunastu wzajemnie połączonych podziemnych traktów. Kilkuminutowy spacer i docieramy do windy mieszczącej całą grupę – autobus zwiedzających. Jedziemy na obszerną galerię pośrodku hali montażu, pełną schematów i zdjęć oraz dobrze nagłośnioną, tak że w miarę wyraźnie słychać opowiadanie przewodnika. Podobnie jak w tunelu mijamy się z kolejną grupą „lotniczych turystów”. Po jednej stronie linia produkcyjna płatowców Jumbo Jetów. Kilka metrów przede mną, nieco niżej trzy przyrządy montażowe, na których powstają części kabinowe tych kolosów. Krząta się tam kilku pracowników a z wnętrza tak charakterystycznych dziobów dochodzą liczne dźwięki, jak mi się wydaje są to odgłosy nitowania. Nieco dalej widać oprzyrządowanie z płatem oraz dwa kolejne z usterzeniami. Wszystko wkrótce trafi na drugą stronę galerii do strefy montażu. Nim tam przejdziemy rzut oka no odległy koniec hali, gdzie na podeście lub raczej piętrze stoi szary płatowiec Pegasusa. W tej scenerii przypomina bardziej model na półce niż duży latający tankowiec. Po drugiej stronie linia montażowa, gdzie widać przygotowane do połączenia sekcje kadłubów modeli B747 i B767. Bliżej drzwi, na własnych podwoziach stoją dwa płatowce, na końcowym etapie wyposażenia wnętrza, już silnikami pod skrzydłami, ponownie jeden Jumbo i jeden Pegasus. Kolejne dwa Pegasusy dostrzegam przy tylnych drzwiach hali. Daleko, szkoda, że nie mam lornetki. Uderza statyka obrazu, po za kilkoma spokojnie przemieszczającymi się pracownikami żadnego ruchu. Obraz bardzo odmienny od znanego mi z innych zakładów, zwłaszcza montowni samochodów, gdzie panuje ciągły ruch i zgiełk. Powodem jest zapewne późne piątkowe popołudnie oraz niskie tempo pac przy montowanych tu maszynach wynikające ze skromnych zamówień i powolnego wygaszania produkcji, zwłaszcza B747. Mógłbym tu stać cały dzień, jednak business is business i „wypycha” nas kolejna grupa zwiedzających. Powrót tunelem, kilkaset metrów znów w autobusie, kolejny – tym razem znacznie krótszy tunel, kolejna winda i jesteśmy na drugiej galerii. Po jednej stronie linia montażowa „trzech kos”. Tu mamy „prawdziwą” linię montażową z pięcioma przesuwającymi się, oczywiście w „ślimaczym” tempie, stanowiskami montażowymi. Na linie trafiają „surowe” połówki kadłuba, które są wstępnie wyposażane, a następnie łączone ze sobą. Co ciekawe, na pierwszym stanowisku tylna sekcja kadłuba wyposażana jest w położeniu „plecowym”. Dopiero na kolejnym stanowisku, po zamontowaniu w dostępnych w całym przekroju połówkach, największych elementów następuje obrócenie tylnej części i połączenie obu w jedną całość. Tu widać kilkunastu krzątających się pracowników, pracujące suwnice, wózki, zajęcie przy przyrządach montażowych skrzydeł i usterzenia. Przechodzimy na drugą stronę tarasu, skąd rozciąga się widok na linię produkcyjną liniowców marzeń. I rzeczywiście tu też widać linię produkcyjną z prawdziwego zdarzenia z ustawionymi w rzędzie dziewięcioma płatowcami na różnym stadium montażu. Kolorowe ogony oraz obszerne nalepki na kadłubach zdradzają, w których liniach będzie latał dany egzemplarz. Tu też panuje porządek i świetna organizacja pracy. Widać kilkanaście, pracujących bez pośpiechu osób. Wokół samolotów niewiele osprzętu, części i wyposażenia. Porządek, skupienie, praca. W dalszej sekcji hali widać stanowisko łączenia sekcji kadłuba oraz „kolejkę” zespołów czekających na zjednoczenie.

Z drugiej strony widać, że najbliższy drzwiom hali Dreamliner jest przygotowywany do wytoczenia. Proces ten prowadzony jest tylko w nocy, kiedy plac przed tym megabudynkiem pustoszeje i proces przetaczania maszyn nie koliduje z panującym tu za dnia intensywnym ruchem. Cała galeria „przyozdobiona” jest licznymi modelami produktów Boeinga, planszami oraz ekranami, na których wyświetlane są filmy o wiadomej tematyce. Jeszcze kilka słów komentarza przewodnika i ponownie jesteśmy wypychani przez kolejnych turystów, powtórnie do windy, tunelu i autobusu. Kilka minut i znów jesteśmy  w centrum wycieczkowym. Ostatnie niemal półtorej godziny minęło niczym chwila. Oczywiście wyjście zaaranżowane jest przez labirynt pomiędzy półkami sklepu z pamiątkami. Niestety co ciekawsze rzeczy obarczone są metkami z cenami zdecydowanie zaporowymi jak na portfel przeciętnego Polaka.
Pomysł na centrum wycieczkowe powstał gdzieś u zarania produkcji Jumbo Jeta i patrząc po ilości autobusów i mijanych w tunelach grup cieszy się dużym powodzeniem przynosząc nie tylko korzyści marketingowe, ale i te liczone w zielonych papierach.
W końcu odzyskuję aparat, jeszcze jedna „sesja” z tarasu i powoli  wracam do autobusu.

Już przy sam busiku miły akcent na pożegnanie, start przeuroczej kaczuszki Cozy Mark IV. Ken cierpliwie czeka, aż dopełnię spotterskiego działa. Dopiero po powrocie do dom i sprawdzeniu co ta za dziwactwo doznałem szoku. To maleństwo mieści cztery osoby, w dodatku jest sprzedawane w zestawach do samodzielnego montażu. Ach ci Amerykanie.
Wracając do „bazy” zafundowałem sobie mały spacer po centrum Seattle. Co chwile spoglądałem na imponujący ruch lotniczy nad głowa, szczególnie na liczne hydroplany. Chyba mam już plan na jutro.

lot-nisko.blog.pl
28 X 2017

Powiązane wpisy:


2 komentarze:

  1. Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dziękuję za miłe słowa. Bardzo chciałem oddać swoje wrażenia z pobytu w tym niezwykłym miejscu. Jeżeli się choć po części udało, to bardzo się cieszę. Pozdrawiam.

      Usuń