Zmęczony wrażeniami poprzedniego dnia, niedospany przez
skutki jet lagu rozpoczynam kolejny dzień w Seattle. Co prawda nie będzie on,
jak poprzedni, w całości dedykowany tematyce lotniczej, jednak jeden etap
ekscytuje mnie bardzo. Jestem przecież w Seattle, gnieździe Boeinga, gdzie
wczoraj „otarłem się” o jego centrum badań w locie, nie mogę więc nie
skorzystać z okazji i nie zajrzeć do zakładów w pobliskim Everett.
Zwiedzając Seattle i okolice z pokładu wygodnego busa,
słuchając zajmujących opowieści przewodnika Kena, oraz chodząc po centrum
miasta często spoglądam w górę, gdzie pomiędzy Space Needle, a drapaczami chmur
City co chwilę pojawia się lekki Robinson lub Bell na przemian z hydroplanami,
zwykle Beaver lub Otter. Wyżej zaś trwa nieustanny, intensywny ruch maszyn
pasażerskich zdążających do lub z portu lotniczego Seattle Tocama. O
czternastej jestem wreszcie ponownie w busie, który w niecałą godzinę ma mnie
zawieźć do fabryki dużych liniowców Boeinga, w tym Dreamlinerów, o której
zobaczeniu, a co dopiero zwiedzaniu kilka tygodni wcześniej nawet nie marzyłem.
Z poziomu autostrady o obecności zakładów poinformowała tylko duża tablica i
wysoki płot, za którym widok szczelnie zasłaniał wysoki nasyp lub mur. No może
nie był w pełni skuteczny, gdyż zza niego pokazał się w pewnej chwili garbaty
grzbiet Jumbo Jeta z jeszcze większym garbem olbrzymiej komory ładunkowej. A
więc Dreamlifter, jakże jadąc tutaj mogłem o nim i potencjalnej możliwości
zobaczenia go zapomnieć. Tylko ten mur.
Po chwili wjeżdżamy na obszerny parking zlokalizowany tuż
obok centrum wycieczkowego i przyzakładowego muzeum. Stąd rozciąga się widok
jak marzenie, kilkaset metrów dalej próg znikającego gdzieś z pagórkiem pasa
startowego, za którym stoi kilkadziesiąt Boeingów: 747, 767, 777 i 787 w
malowaniu linii lotniczych z całego świata. Za nimi liczne zabudowania zakładów
z potężnym budynkiem malarni, a po lewej, po drugiej stronie autostrady cel
wyprawy – hala montażowa Boeinga, największy budynek na świecie. Do wejścia „na
zakład” mamy około pół godziny, więc po wręczeniu biletów Ken zachęca nas do
zwiedzenia znajdującego się w centrum wycieczkowym mini muzeum i przede
wszystkim sklepu z pamiątkami. W muzeum zaglądam do komory silnika małego
samolotu o napędzie elektrycznym i na wiszącego pod sufitem Starshipa.
Najbardziej intrygują mnie jednak przeszklone drzwi na dolnym poziomie, z
których, jak mi się wydawało, można będzie zobaczyć spostrzeżonego wcześniej
Dreamliftera.
I rzeczywiście coś widać, kawałek silnika i skrzydła, w
dodatku w takim położeniu, że nie ma sensu wyjmować aparatu. Najwidoczniej
jednak moją zawiedzioną minę zauważył jakiś miły „tubylec”, gdyż podszedł do
mnie i bardzo uprzejmie poinformował że, … na górze jest taras widokowy, z
którego na pewno zobaczę ten, i nie tylko samolot znacznie lepiej. No to pędem
na górę, gdzie po przejściu przez obszerny namiot wypadam prawie na lotnisko.
Stąd widać wszystko to co z parkingu, tylko lepiej, wyraźniej, szerzej. No i z
prawej strony z boku stoi Dreamlifter. Całkiem blisko i dogodnie, przy lekkim
wychyleniu zza barierki da się objąć kadrem cały płatowiec łącznie z dziobem. Super. A co na lotnisku? Z daleka dochodzi miły klekot silnika gwiazdowego bo na pas wytacza się poczciwy T-28 Trojan. I tu skucha, nie mam dłuższego obiektywu, więc startujący zabytek uwieczniam w formie bardziej kropki niż posteru, trudno.
Wielokrotnie już
doświadczyłem, że „lotnicze skrzywienie” zrosło się z umysłem tak bardzo, iż w
„sytuacjach lotniczo wyjątkowych” podświadomość daje znać, że coś jest na rzeczy.
Takie małe „zboczenie”. Podobnie jest tym razem, Mimo magii miejsca poziom
ekscytacji znacznie przekracza przewidywany. Sytuację podgrzewa spojrzenie na
horyzont od strony podejścia do pasa. Nad malowniczymi górami majaczą światła
zbliżającego się samolotu. Powoli rosną, rozdzielają się na pojedyncze punkty,
zza których wyłania się zarys płatowca, dużego i dosyć niezgrabnego. Po chwili
szok, toż to Dreamlifter się zbliża. Powoli podchodzi do będącego na wprost
tarasu progu pasa i delikatnie przyziemia. Jak dobrze, że mam krótki obiektyw,
w dużym, którego braku przed chwilą żałowałem na pewno by się cały nie
zmieścił. Za chwilę to „spuchnięte cudo” wraca pasem, aby skołować drogą tuż
obok tarasu, prawie na wyciągnięcie ręki. Bonus do kwadratu.
Nie ma co się
zachwycać, biegnę szybko na dół bo za pięć minut wchodzimy, a jeszcze aparat
trzeba zostawić w szafce depozytowej. W każdym miejscu i cały czas napominają
nas komunikatami, by nie wnosić na teren fabryki żadnych urządzeń
rejestrujących obraz. Sprawdzenie biletów i wchodzimy do dużej sali żywcem
przeniesionej z multikina. Jeszcze raz komunikat, kilkuminutowy film o Boeingu
i jeszcze raz komunikat, i do autobusu, i jeszcze raz ten sam komunikat. W
końcu jedziemy, powoli wzdłuż drogi kołowania obok stojanki nowiutkich
Dreamlinerów w tym jednego z tak bliskim sercu granatowym żurawiem.
Mijamy wysoką halę
malarni i po, jak mówi przewodniczka, jedynym prywatnym wiadukcie nad
autostradą w stanie Waszyngton podjeżdżamy do celu wizyty. Z bliska budynek
przygniata swoim ogromem. Już same drzwi w liczbie sześciu mają „jedynie 25
merów wysokości i sto szerokości. Pod czujnym okiem przewodników przechodzimy do
podziemnego tunelu, którym przechodzimy kilkaset metrów. Tunel ze ścianami
pełnymi rur i przewodów ma szerokość ulicy, na której swobodnie mijają się dwie
grupy zwiedzających. Jak wynika z wiszących na ścianach schematów jest jednym z
kilkunastu wzajemnie połączonych podziemnych traktów. Kilkuminutowy spacer i
docieramy do windy mieszczącej całą grupę – autobus zwiedzających. Jedziemy na
obszerną galerię pośrodku hali montażu, pełną schematów i zdjęć oraz dobrze
nagłośnioną, tak że w miarę wyraźnie słychać opowiadanie przewodnika. Podobnie
jak w tunelu mijamy się z kolejną grupą „lotniczych turystów”. Po jednej
stronie linia produkcyjna płatowców Jumbo Jetów. Kilka metrów przede mną, nieco
niżej trzy przyrządy montażowe, na których powstają części kabinowe tych
kolosów. Krząta się tam kilku pracowników a z wnętrza tak charakterystycznych
dziobów dochodzą liczne dźwięki, jak mi się wydaje są to odgłosy nitowania.
Nieco dalej widać oprzyrządowanie z płatem oraz dwa kolejne z usterzeniami.
Wszystko wkrótce trafi na drugą stronę galerii do strefy montażu. Nim tam
przejdziemy rzut oka no odległy koniec hali, gdzie na podeście lub raczej
piętrze stoi szary płatowiec Pegasusa. W tej scenerii przypomina bardziej model
na półce niż duży latający tankowiec. Po drugiej stronie linia montażowa, gdzie
widać przygotowane do połączenia sekcje kadłubów modeli B747 i B767. Bliżej
drzwi, na własnych podwoziach stoją dwa płatowce, na końcowym etapie
wyposażenia wnętrza, już silnikami pod skrzydłami, ponownie jeden Jumbo i jeden
Pegasus. Kolejne dwa Pegasusy dostrzegam przy tylnych drzwiach hali. Daleko,
szkoda, że nie mam lornetki. Uderza statyka obrazu, po za kilkoma spokojnie
przemieszczającymi się pracownikami żadnego ruchu. Obraz bardzo odmienny od
znanego mi z innych zakładów, zwłaszcza montowni samochodów, gdzie panuje
ciągły ruch i zgiełk. Powodem jest zapewne późne piątkowe popołudnie oraz
niskie tempo pac przy montowanych tu maszynach wynikające ze skromnych zamówień
i powolnego wygaszania produkcji, zwłaszcza B747. Mógłbym tu stać cały dzień,
jednak business is business i „wypycha” nas kolejna grupa zwiedzających. Powrót
tunelem, kilkaset metrów znów w autobusie, kolejny – tym razem znacznie krótszy
tunel, kolejna winda i jesteśmy na drugiej galerii. Po jednej stronie linia
montażowa „trzech kos”. Tu mamy „prawdziwą” linię montażową z pięcioma
przesuwającymi się, oczywiście w „ślimaczym” tempie, stanowiskami montażowymi.
Na linie trafiają „surowe” połówki kadłuba, które są wstępnie wyposażane, a
następnie łączone ze sobą. Co ciekawe, na pierwszym stanowisku tylna sekcja
kadłuba wyposażana jest w położeniu „plecowym”. Dopiero na kolejnym stanowisku,
po zamontowaniu w dostępnych w całym przekroju połówkach, największych
elementów następuje obrócenie tylnej części i połączenie obu w jedną całość. Tu
widać kilkunastu krzątających się pracowników, pracujące suwnice, wózki,
zajęcie przy przyrządach montażowych skrzydeł i usterzenia. Przechodzimy na
drugą stronę tarasu, skąd rozciąga się widok na linię produkcyjną liniowców marzeń.
I rzeczywiście tu też widać linię produkcyjną z prawdziwego zdarzenia z
ustawionymi w rzędzie dziewięcioma płatowcami na różnym stadium montażu.
Kolorowe ogony oraz obszerne nalepki na kadłubach zdradzają, w których liniach
będzie latał dany egzemplarz. Tu też panuje porządek i świetna organizacja
pracy. Widać kilkanaście, pracujących bez pośpiechu osób. Wokół samolotów
niewiele osprzętu, części i wyposażenia. Porządek, skupienie, praca. W dalszej
sekcji hali widać stanowisko łączenia sekcji kadłuba oraz „kolejkę” zespołów
czekających na zjednoczenie.
Z drugiej strony
widać, że najbliższy drzwiom hali Dreamliner jest przygotowywany do wytoczenia.
Proces ten prowadzony jest tylko w nocy, kiedy plac przed tym megabudynkiem
pustoszeje i proces przetaczania maszyn nie koliduje z panującym tu za dnia
intensywnym ruchem. Cała galeria „przyozdobiona” jest licznymi modelami
produktów Boeinga, planszami oraz ekranami, na których wyświetlane są filmy o
wiadomej tematyce. Jeszcze kilka słów komentarza przewodnika i ponownie
jesteśmy wypychani przez kolejnych turystów, powtórnie do windy, tunelu i
autobusu. Kilka minut i znów jesteśmy w
centrum wycieczkowym. Ostatnie niemal półtorej godziny minęło niczym chwila.
Oczywiście wyjście zaaranżowane jest przez labirynt pomiędzy półkami sklepu z
pamiątkami. Niestety co ciekawsze rzeczy obarczone są metkami z cenami
zdecydowanie zaporowymi jak na portfel przeciętnego Polaka.
Pomysł na centrum
wycieczkowe powstał gdzieś u zarania produkcji Jumbo Jeta i patrząc po ilości
autobusów i mijanych w tunelach grup cieszy się dużym powodzeniem przynosząc
nie tylko korzyści marketingowe, ale i te liczone w zielonych papierach.
W końcu odzyskuję
aparat, jeszcze jedna „sesja” z tarasu i powoli wracam do autobusu.
Już przy sam busiku
miły akcent na pożegnanie, start przeuroczej kaczuszki Cozy Mark IV. Ken
cierpliwie czeka, aż dopełnię spotterskiego działa. Dopiero po powrocie do dom
i sprawdzeniu co ta za dziwactwo doznałem szoku. To maleństwo mieści cztery
osoby, w dodatku jest sprzedawane w zestawach do samodzielnego montażu. Ach ci Amerykanie.
Wracając do „bazy”
zafundowałem sobie mały spacer po centrum Seattle. Co chwile spoglądałem na
imponujący ruch lotniczy nad głowa, szczególnie na liczne hydroplany. Chyba mam
już plan na jutro.
lot-nisko.blog.pl
28 X 2017
Powiązane wpisy:
Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńdziękuję za miłe słowa. Bardzo chciałem oddać swoje wrażenia z pobytu w tym niezwykłym miejscu. Jeżeli się choć po części udało, to bardzo się cieszę. Pozdrawiam.
Usuń