Bezdyskusyjną
zaletą Museum of Flight jest ego położenie na obrzeżu lotniska Boeing Field, na
którym mieści m.in. Boeing Flight Test & Delivery Center oraz Boeing
Military Flight Center. Tylko czy się z tego cieszyć? Nieustanny ruch maszyn
General Aviation oraz to, co może wzlecieć z centrum badań w locie Boeinga
rozdzierają wolę pomiędzy pomieszczenia muzeum a uroczy taras przy kafejce przy
starej Connie, z którego cały pas jest na wyciągnięcie ręki. Podnoszącym tętno Przedsmakiem
był śmigający w niebo prototyp Dreamlinera ujrzany zaraz po wyjściu z autobusu.
Nie, celem jest muzeum, gdy przyjdzie czas na posiłek lub odpoczynek wrócę
tutaj. No i udało mi się, uprzedzając zdarzenia wspomnę, że widziałem prawie
wszystko, co było do zobaczenia, no może po za Poseidonem w locie, te maszyny
widziałem tylko zza płotu i z „wieży” muzeum ale dobre i to. Miejscówka przy
Constelation jest urocza, widok na podejście od strony monumentalnego wulkanu
Rainier Moutain (4392 m npm, ok. 75 km w linii prostej) sprawia niesamowite
wrażenie.
Już sama płyta
lotniska, widoczna doskonale po za „zakładową” częścią Boeinga, przyprawia o
palpitacje serca. Dziesiątki, jeśli nie setki statków powietrznych różnej
wielkości i przeznaczenia od towarowego odrzutowca UPS, poprzez BizJety po małe
Cessny i Robinsony.
I ten ciągły
ruch. Jeśli nawet przez chwilę, co się bardzo rzadko zdarza, żaden statek
powietrzny nie staruje, ląduje bądź kołuje, to coś przelatuje w pobliżu lub w
poprzek pasa, oczywiście nisko, bo górą nieustannie odbywa się ruch do/z
położonego niedaleko hubu Seattle Tocama. To tylko sześć kilometrów pomiędzy
progami pasów, biegnących w zbliżonych kierunkach. Oprócz wszechobecnych małych
(Dash-8, B737, A320) co kilka minut można zobaczyć większe liniowce należące do
linii lotniczych z niemal całego świata. Dzieje się tu tyle i tak szybko, że
trudno sięgnąć po butelkę z piciem, o poważniejszym posiłku nie wspominając. W
porównaniu z tym co tu się dzieje Monachium to po prostu nuda.
Gro ruchu na
pasie i wokoło stanowią wszędobylskie małe Cessny, Robinsony i im podobne inne
typy maszyn. Niewiele mniej operuje stąd samolotów dyspozycyjnych, wśród
których prym wiodą najpopularniejsze odrzutowce biznesowe; Cessny, Gulfstreamy,
Bombardiery i Dassault. Pas i drogi kołowania są względem mojej miejscówki
idealnie płożone, prawie wszystko doskonale widać, a tylko wstanę to nawet
wysoki płot przestaje przeszkadzać w robieniu zdjęć. Słońce też idealnie w
plecy, tylko świeci niemiłosiernie, rozbłyszczając lądujące samoloty. Ale czy
można narzekać na świecące słońce w mieście, w którym przez dziewięć miesięcy
pada deszcz?
Jak wspomniałem wcześniej wgląd na
pobliską wojskową część zakładów Boeinga ograniczał wysoki płot i parkujące
samochody, przez co można było zobaczyć tylko ogony i górę kadłubów trzech
stojących tam Poseidonów.
Więcej szczęścia
miałem z innym militarnym produktem Boeinga. Podczas pierwszej „przerwy
śniadaniowej” w okolicy śnieżnego szczytu Mount Rainier zamajaczyła sylwetka
dużego samolotu pasażerskiego. W chwile potem okazało sie, że jest to jeden z
prototypów Pegasusa – latającej cysterny na bazie B767, która w przyszłości
będzie podstawą floty tankowców USA, a zapewne i innych państw. Nim „podniosłem
szczękę” Pegasus delikatnie przyziemił i schował się w niewidocznej stąd części
lotniska.
Teraz spokojnie wyruszam na druga turę po
muzeum. Wracając spod wiaty po drugiej stronie ulicy już z daleka widziałem, ze
od wulkanu leci coś dużego, więc pędem poleciałem w kierunku mojej „miejscówki
przy Connie”, przepychając się pomiędzy stolikami lotniczej kafejki. Jakaż
nieopisana radość mnie tu ogarnęła, nie dość, że zdążyłem, to jeszcze na co –
na Dreamlinera, tego co to go rano widziałem wzlatującego w przestworza.
Chwila głębszego oddechu,
podczas której pojawia się kilka BizJetów i dalej do muzeum. Czas szybko
mija i pora kierować się w stronę przystanku autobusowego, tym bardziej, że w
muzeum rozpoczyna się jakaś impreza, na która ciągną tłumy rodzin z dziećmi a
większość eksponatów oblepia mrowie ciekawskich maluchów, skutecznie
utrudniając oglądanie eksponatów. Jeszcze tylko ostatni rzut oka na pas. Rzut
jakże przyjemny, bo właśnie ląduje jeden z prototypów Boeinga 737MAX9.
Wspaniała wisienka na torcie na pożegnanie wspaniałego
Museum of Flight. Przede mną prawie dwie godziny powrotnej drogi i odpoczynek
przed następnym dniem. Jutro w planie też lotniczy epizod – zwiedzania zakładów
Boeinga w Everett. Ale o tym w kolejnym wpisie.
24 IX 2017
Powiązane wpisy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz