środa, 27 grudnia 2017

Seattle I. W drodze



Tak się bardzo szczęśliwie dla mnie złożyło, że z przyczyn rodzinnych na początku lipca odwiedziłem Stany Zjednoczone. Uśmiech losu sprawił, że celem podróży było Seatle, z punktu widzenia „entuzjasty lotnictwa” jedno z najciekawszych miejsc w Ameryce. Co więcej w „time schedule” miałem trzy dni „dla siebie”, z których każdy – przynajmniej w części postanowiłem powiązać z lotnictwem. Jeśli do tego dodać dwa dni przeznaczone na przeloty to zapowiadało się pięć „dzbanków lotniczego miodu”. Co z tego wyszło opisze w pięciu kolejnych wpisach.

Początek podróży przypadł na środowy poranek. Senna poznańska ławica i czekający Bombardier CRJ-900NG D-ACNI niemieckiej Lufthansy zwiastował początek przygody. Na płycie dwa Airbusy WizzAir`a, jeden w starym i jeden w nowym malowaniu oraz dwa B737 EnterAir i Sun Express. Jak na polskie warunki niezła internacjonalistyczna mieszanka: Turcja, Niemcy, Polska i Węgry. Ale gdy przed sobą ma się sześć godzin „postoju” w Monachium, wrażenie jest znacznie mniejsze niż zwykle. Mały i ciasny bombardier nie zapewniał zbytniego komfortu, jednak na godzinkę „z hakiem” było O.K. Zaraz po starcie weszliśmy w chmury, które ukrywały ziemię aż do Niemiec.

Jako rekompensata przy lądowaniu pojawił się podchodzący nieomal równolegle na lewym pasie austryjacki Airbus. Widok na prawdę przyjemny. Na monachijskim lotnisku miałem prawie pięć godzin czasu. Wpierw wyszedłem na zewnątrz, jednak panujący już o ósmej rano skwar i ciężki plecak skutecznie zniechęciły mnie do dłuższych spacerów. Pozostał więc taras widokowy w terminalu 1. I tu rozczarowanie, choć sam taras jest bardzo obszerny i rzekłbym ładny to jego położenie już nie tak bardzo. Nie dość, że trzeba iść daleko i wysoko, to jeszcze wychodzi on na płytę postojową pomiędzy dwa terminale obsługujące głównie samoloty Lufthansy. Oba pasy startowe daleko, w dodatku zasłonięte przez budynki terminali. „Spacer” na taras okazał się stratą czasu i potu. Co robić? Poddaję się i zmierzam do ” mojego” terminalu 2, – cel gate C25. Znowu długi męczący marsz, a plecak coraz cięższy. Po załatwieniu formalności udaję się w kierunku gate`u.


I tu niespodzianka, wraz z kilkoma innymi jest to stanowisko „autobusowe” mieszczące się w obszernej, oszklonej hali na poziomie płyty lotniska. Super! Z prawej niemal dotykając skrzydłem hali stoi przy rękawie B777-300ER Emirates, z drugiej podobna maszyna Saudii. Można obserwować, niemal uczestniczyć w procesie załadunku frachtu do luków towarowych obu liniowców. Z przodu sali widok na drogę kołowania, na której panował nieustanny ruch. I choć szyby nie sprzyjały „fotografii terminalowej” widoki były naprawdę super, tym bardziej, że z niecodziennego poziomu zero, jakbym stał obok drogi. Oczywiście po za typowym, choć z punktu widzenia Polskich lotnisk, a zwłaszcza Ławicy, lekko egzotycznym ruchem trafiły się dwie perełki. Pierwszą, podwójną były Airbusy A350-900 południowoamerykańskich linii LATAM. Drugą British Aerospace 146-300 SX-DIZ greckich regionalnych linii Astra Airlines.Jednak największa atrakcja przeszła mi koło nosa. Przez chwilę widziałem ogon i górę kadłuba skołowującego z pasa jasnego (biały lub kremowy) Herculesa. Niestety po chwili zniknął za hangarem i już go więcej nie zobaczyłem, wielka szkoda. Jak zwykle u Niemców w wielu biletach, także moim były jakieś rozbieżności, przez co do autobusu z napisem „Seattle” wsiadałem z prawie godzinnym późnieniem. Zawiózł on nas na sam skraj płyty postojowej, gzie czekał nasz Boeing B767 D-ABUF linii Condor. Samolot duży, wygodny z nowocześnie zaaranżowanym wnętrzem i moje miejsce 37K. Kosztowało nie mało, ale było warto. Boarding i uruchomienie silników przebiegło bardzo szybko i już po kilku minutach kołujemy, mijając po drodze Airbusa A340 Lufthansy. Od czasu podróży do Korei mam sentyment to tej maszyny. Czy podobnie będzie z B767?

Czkając na start przepuszczamy jeszcze lądujące Airbusy A320 Lufthansy oraz A380 Emirates. Zwłaszcza „eurojumbo” z tej perspektywy robi wrażenie. No to startujemy i szybko do góry. Niestety do Holandii gęste chmury, choć na osłodę dwa spotkane Dreamlinery. A nad Morzem Północnym super niespodzianka, przez kilka minut „wyprzedzał nas” lecący nieco niżej Jumbo Jet Lufthansy. Widok zapierający dech w piersi, gdyż z tej perspektywy legendarnemu Jumbo wygląda jeszcze atrakcyjniej, wręcz majestatycznie. I choć żadne ze zdjęć nie wyszło, widoku, który miałem przed oczami przez kilka minut długo nie zapomnę.Z ponad dziesięciogodzinnej uczty dla oczu około trzech przypadało na festiwal chmur, reszta na ziemię – jakże różną, od zielonej Szkocji poprzez białoszarą Grenlandię po rozległe szaroniebieskie pustkowia kanadyjskich mokradeł. Już pod koniec lotu wspaniale lśniące w popołudniowym słońcu ośnieżone szczyty Gór Skalistych i po chwili pod nami Seattle. Zwrot nad miastem i do lądowania, gładko i delikatnie. Lotnisko podobnej wielkości i o podobnym ruchu, co Monachium, ok. 45 milionów pasażerów, trzy równoległe pasy i mnóstwo samolotów, wśród których dominują maszyny amerykańskich przewoźników lokalnych. Spotkałem także kilka „ciężarówek”, w tym B747 Asiana i China Airlines. Jeszcze tylko krótkie, bardzo sprawnie przeprowadzone formalności paszportowe i Hi America. Zmęczenie daje znać o sobie, zwłaszcza, że na zewnątrz ok 30 stopni, oczywiście Celsjusza. Czas na odpoczynek, zwłaszcza, że jutro kulminacyjny punkt wyjazdu – Museum of Flight.


lot-nisko.blog.pl 





































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz