Nie ukrywam swojego wielkiego
sentymentu do książki Szkoła pod
Gwiazdami Andrzeja Kulika. Jest to jedna z pierwszych książek ze
wspomnieniami naszych powojennych pilotów, która wpadła mi w ręce, w dodatku
fajnie napisana. Książka ta ukazała się drukiem cztery lata przed
przekroczeniem bramy dęblińskiej Szkoły Orląt przez Mariana Rybczyńskiego, autora
Dęblińskich przypadków. Nie mam pojęcia czy ją wówczas lub w ogóle przeczytał i
czy miała ona jakikolwiek wpływ na kształt i formę Jego wspomnień. Oba zbiory wspomnień
łączy miejsce czyli dęblińska Szkoła Orląt i szkolące jej podchorążych pułki
lotnictwa szkolnego. Analogiczny jest też zakres czasowy obu, czyli okres
studiów w Dęblinie. Wspólne jest też zamiłowanie do lotnictwa i determinacja w
dążeniu do ukończenia tej, w końcu niełatwej szkoły oraz szczęśliwe przejście
przez gęste sita selekcji: lekarskiej, wykładowców i instruktorów-pilotów.
Efekt końcowy w postaci oficerskich gwiazdek w obu przypadkach też jest jak
najbardziej pozytywny. I tyle podobieństw. Dęblińskie przypadki wydane zostały
po ponad czterdziestu latach od opisywanych zdarzeń, przez doświadczonego,
spełnionego pilota samolotów pasażerskich. I właśnie nastawienie na pilotowanie
samolotów pasażerskich w połączeniu z młodzieńczym temperamentem Rybczyńskiego
i raczej umiarkowanym zamiłowaniem do podporządkowania się dyscyplinie,
stojącym w sprzeczności z pociągiem do zabawy i napojów o większej mocy, stawiają
go poza murami WSI w Rzeszowie. Paradoksalnie, uciekając przed zasadniczą
służbą wojskową, nie chcąc rezygnować z latania, aplikuje do dęblińskiej
Wyższej Oficerskiej Szkoły Lotniczej. I tu zaczyna się opowieść o czterech
latach ciężkiej walki zdolnego ucznia i pilota, lecz krnąbrnego chłopaka z
wojskowym rygorem, regulaminami i wszystkim co składało się na Ludowe Wojsko
Polskie. Podchorążackie życie zajmuje pierwszą część książki. W drugiej, wraz z
praktykami lotnymi w Nowym Glinniku na TS-11 Iskra i w Białej Podlaskiej na SBLim-2, w opowieść coraz silniej
wkracza lotnictwo. Przez karty książki przewija się barwny korowód kolegów ze
szkoły, instruktorów i dowódców. Wszystko w sosie wojskowego życia w
siermiężnym okresie schyłkowego PRLu. Jak to zwykle we wspomnieniach bywa,
Autor podkreśla swoją rolę, w bądź co bądź Jego przygodach. Podkreśla też swoje
zawadiackie usposobienie i brak poważania dla wojskowej dyscypliny. Cechy,
które w końcu, kilka lat po ukończeniu szkoły zaprowadzą go przez kabiny
Antonowów i Tupolewów do Boeingów, w tym legendarnego Jumbo Jeta. Oczywiście bez czterech lat w Dęblinie nie byłoby tego
wszystkiego.
Książkę czyta się dobrze, choć nie tak
jak Kulika. Ale to moje osobiste, bardzo subiektywne odczucie. Jednak dziś są inne
czasy, inny jest czytelnik, inny Autor, a i mi kilka krzyżyków przybyło.
Od strony redakcyjnej i językowej, jak
na dzisiejsze polskie standardy, książka wypada całkiem całkiem. Siedem błędów redakcyjnych/językowych
jakie znalazłem to nie jest dużo. Gorzej, że na str. 261 Autor mylnie podaje
numer pułku w Krzesinach jako 61. Jeszcze gorzej, że na sąsiedniej stronie jest
poprawne 62. Oznaczenia typów samolotów też, nie są poprawne: AN-2, AN-24,
TU-134, B-767. Jeszcze słabiej jest z MiG-21, który raz jest poprawny (np. str.
42 i 261), a raz jest zapisany jako Mig-21 jak na str. 131 i 238.
W epilogu marian Rybczyński odgraża
się, że być może popełni kolejne wspomnienia, tym razem z cywilnych szlaków,
zwłaszcza dalekowschodnich.
Z niecierpliwością czekam na
zmaterializowanie się tej groźby. Z chęcią sięgnę po kolejne wspomnienia.
Dęblińskie
przypadki
Rybczyński
Marian
Wydawnictwo Poligraf
2024
366 stron w miękkiej
oprawie
nieliczne
zdjęcia biało-czarne
Powiązane wpisy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz