Z Jerzym Gotowałą jako autorem tekstów
o lotnictwie spotkałem się po raz pierwszy na łamach miesięcznika, później
dwutygodnika, Lotnictwo Aviation International we wczesnych latach
dziewięćdziesiątych. Jego artykuły poświęcone taktyce walk powietrznych z
szerokim omówieniem konkretnych potyczek, uzupełnione czytelnymi i
przejrzystymi grafikami robiły dobre wrażenie. Nie inaczej było z pierwszymi
książkami „Splatane wiraże” i „Kamieniem z nieba”. Później przez wiele lat nie
sięgałem po książki Gotowały, aż do Gwiazdy nad Afganistanem, na której się nielekko zawiodłem. Ponownie odstawiłem
tego autora na i jego książki na dalsze półki. Nie wiem dlaczego „okres
kwarantanny” minął tej wiosny, gdy do ręki wpadła mi książka „Niebo nad głową”.
Pewnie ciekawość, może nadzieja na coś ciekawego, na poprawę opinii o Autorze.
Zgodnie z datami podanymi na początku
rozdziałów, treść książki obejmuje okres od kwietnia 1962 do lipca 1985, który
opisany został w 36 rozdziałach. Jest to czas od opuszczenia przez J. Gotowałę murów
dęblińskiej Szkoły Orląt do ,mniej więcej, objęcia dowództwa 3. Korpusu Obrony
Powietrznej Kraju we Wrocławiu, czyli okres intensywnego szkolenia lotniczego w
jednostkach bojowych lub, jak kto woli, opierzania młodego orlika. Jest więc
dużo latania, życia wojskowego i tego w cywilu, też niemal w całości
podporządkowanego lotniczej karierze. Klasyczny opis lotniczego żywota, choć
tym razem spisany przez jednego z bardziej znanych, tych o błyskotliwej
karierze, pilotów okresu średniego i późnego PRLu. Kawał historii lotnictwa
myśliwskiego tamtych lat, z jego sukcesami, wyzwaniami, a także problemami. Są
wspomnienia z wielu ciekawych lotów i ćwiczeń, jak chociażby próby
przechwytywania pocisków samosterujących symulowanych przez samolot TS-11 Iskra, czy
grupowych walk powietrznych i pozorowanego ataku na elektrownię wodną u podnóża
góry Żar. Jest wiele wspomnień z codziennego życia jednostki wojskowej i jej
załogi, w szczególności pilotów myśliwskich.
Autor określa siebie mianem romantyka,
co udowadnia niemal w każdym zdaniu, gdzie maluje obrazy licznymi określeniami
i porównaniami, z których wielu nie powstydził by się pewnie i wieszcz. Problem
jednak w tym, że występują one niemalże w każdym zdaniu i po kilku rozdziałach
powszednieją, tracąc swój blask i unikalność. Po kilkunastu rozdziałach już
tylko wkurzają. Jeszcze bardziej denerwuje przestawiony szyk zdania. Startowy
pas, myśliwskie samoloty czy pokładowe przyrządy brzmią dobrze raz, może pięć,
ale nie sto trzydzieści pięć. Zdań w stylu „Procentowały długie godziny „na
sucho” treningu w kabinie”, na dłuższą metę nie da się czytać. Z czasem
„literackość” tekstu zaczyna ciążyć.
Jednakże w całej tej opowieści bardziej
rażą pomyłki i jej niekonsekwencja. Zdarza się bowiem, że podane na początku rozdziałów
daty mają się nijak do opisanych niżej zdarzeń. Pół biedy, jeżeli w jesiennych
miesiącach opisana jest wiosna lub na odwrót. Dla przykładu: „… przedwiośnie
było za pasem” to zapis z piątego wiersza tekstu pod datą 21 listopada, str.
240.
Jednak, gdy w roku 1968 Autor spotyka w
powietrzu, i oczywiście przechwytuje, radzieckiego Su-27 to wiarygodność
całości, a zwłaszcza Autora, wystawiona zostaje na poważny szwank. Jeszcze
większy uszczerbek ponosi, gdy wspomina on o kilkunastu rakietach
powietrze-powietrze podwieszonych pod skrzydłami tej maszyny, str. 161. W kilku
miejscach Gotowała wspomina, że nie pił w ogóle alkoholu, by w innych pisać o kolejnych drinkach czy butelce wina wysączonej z jego „przyszłą/niedoszłą”
Lilką. Zamieszczenie zdjęcia MiGa-21 w opisie zdarzeń z wiosny 1962 roku (str.
35 i 54) też nie jest poprawne, gdyż maszyn tego typu w polskich jednostkach
jeszcze nie było. Zresztą o ich wprowadzeniu w roku 1963 wspomina sam Autor na
str. 80. Podobnie mało prawdopodobne jest, aby w roku 1968 w domku pilota na
lotnisku w Zegrzu pomorskim, lub innym w Polsce, znajdował się telewizor
sterowany pilotem, str. 178. Podobnie w roku 1969 na lotnisku w Astrachaniu nie
mogły stacjonować operacyjne jednostki wyposażone MiGi-23 i 25, gdyż w tym okresie oba typy
wchodziły dopiero do produkcji seryjnej, str. 205. Podobnie było z Su-24 w roku
1971, str. 280. Jak-40 był produkowany od roku 1968, a we wspomnieniach
generała pojawia się już w roku 1966, str. 230. Ale nic to, skoro pod datą 19
października 1970 r. znajduje się zapis „I nagle znaleźliśmy się w samym środku
czegoś, co później nazwano „kryzysem kubańskim”, str. 271. Przesunięcie w czasie to ledwie osiem lat. W tym samym czasie długie
godziny poświęcali piloci na analizę możliwości niszczenia w powietrzu
śmigłowców Apache, podczas gdy pierwszy prototyp oblatano pięć lat później! Głupotą jest też
pisanie o spotkanym samolocie Atlantique, że nawet nos różnił się od samolotów
seryjnych, skoro spotkany nad Bałtykiem samolot operacyjny z pewnością był
właśnie samolotem seryjnym, str. 183. Podobnie nazwanie tej maszyny na kolejnej
stronie „transportowcem” traktować należy w kategoriach bajdurzenia generała,
gdyż nie powstała wersja transportowa tego samolotu. Nazywanie części
wyposażenia ratunkowego pilota, zawartego w pakiecie przetrwania
„bezeceństwami” też budzi spore wątpliwości, str. 195. Nie ma też znaczenia, że
betonowy pas startowy lotniska nie wygląda z powietrza na czarną, a raczej
jasnoszarą linię, skoro czarny pasuje do koncepcji stylistycznej Autora, str.
199. Podobnie DOL Kliniska miał powierzchnię z płyt betonowych, a nie asfaltową,
str. 259. Dysze wylotowe silników bombowca Ił-28 umieszczone są daleko za
krawędzią spływu skrzydeł, nie jest więc możliwe, by Gotowała pisał prawdę „na
świecącym srebrze oblachowania skrzydeł widziałem ciemne smugi wypalone przez
wychodzące z silników gazy wylotowe”, str. 227. Opisany w jednym z rozdziałów
zespół okrętów wojennych operował, jak pisze sam Autor, niedaleko polskiego
wybrzeża. Problem w tym, że nazywany jest on „północną częścią Bałtyku”, str.
263.
Są też drobniejsze kwiatki, jak: „Teren
otaczający radarową stacje pozbawiony był roślinności, jeśli nie liczyć krzewów
rosnących dookoła”, str. 42.
Nie rozumiem dlaczego oznaczenia
wszystkich typów samolotów radzieckich pisane są w cudzysłowie, po za Migami, które pisane są bez takiego „wyróżnienia”. Oznaczenia wersji przyjęto pisać z dużych
liter, z czym Autor spotykał się przez niemal
cztery dekady, a tu: MiG-17pf, str. 76, 81, Lim-5p, str. 190. Radziecki
śmigłowiec poszukiwania i zwalczania okrętów podwodnych to „K-25”, oczywiście
pisane w cudzysłowie, a nie poprawnie Ka-25, str. 264.
Gdy już w końcu zmęczyłem tą książkę,
też czułem się bardzo zmęczony i rozczarowany. Fajny materiał wspomnieniowy, jednak
o tekście przelukrowanym literackimi porównaniami i połamanym przestawionym
szykiem. Problemem podstawowym jest jednak klasyfikacja książki. Czy można ją
jeszcze zaliczyć do literatury wspomnieniowej, czy już raczej do bajek i
fantazji emerytowanego lotnika? W przypadku wspomnień wielu autorów miniony
świat realny miesza się z tym zachowanym we wspomnieniach. W przypadku „Nieba
nad głową” jednak granica dobrego smaku oraz rzetelności Autora i redakcji
przekroczone zostały w sposób niedopuszczalny.
Istnieje też ryzyko, że młodzi, mniej
doświadczeni i oczytani adepci lotnictwa przyjmą to co napisano w tej książce
za fakty historyczne, zwłaszcza w zakresie osi czasu i będą dalej powielać te błędy
i banialuki.
Spośród wielu książek ze wspomnieniami
lotników, ta przyniosła mi jedno z największych rozczarowań.
Wspominki J. Gotowały utwierdzają mnie
tylko w przekonaniu, że wspomnienia lotników są tym lepsze, im młodszy jest ich
autor i im mniej czasu od opisywanych zdarzeń upłynęło. Upływający czas
przysłania wspomnienia mgiełką zapomnienia oraz grubą warstwą późniejszych
doświadczeń, przeżyć i przemian osobowości autora.
Gotowała Jerzy
Bellona
Warszawa 2015
374 strony w miękkiej oprawie
nieliczne zdjęcia biało-czarne
Powiązane wpisy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz