Przebrzmiały
fanfary i górnolotne słowa wypowiedziane w trakcie kolejnych obchodów Święta lotnictwa.
Znów było podniośle, patriotycznie i oczywiście martyrologicznie. Refleksyjnie
– już nie koniecznie. A właśnie refleksja, rzeczowa, szeroka, połączona z
sensownymi wnioskami potrzebna jest w lotnictwie i jego okolicach jak tlen. Bez
niej świętowanie jest tylko powielaniem utartych schematów, bez szans na lepszą
przyszłość. W lotnictwie, zwłaszcza polskim, jest to szczególnie ważne, gdyż na
sukces lub nieszczęście składa się szczególnie wiele czynników: technicznych,
przyrodniczych, ekonomicznych oraz ludzkich. Nie można też pominąć tzw.
lotniczego szczęścia. Zrozumienie ich znaczenia i współzależności sprawia, że
funkcjonowanie w tym przepięknym powietrznym żywiole przynosi tylko łzy
radości i wzruszenia, nie żałoby i rozpaczy. A nie jest to łatwe. Niezbyt
liczne jest przecież grono naprawdę dobrych pilotów, bohaterów podniebnych
szlaków, którzy odeszli z tego łez padołu we własnym łóżku, nie wskutek
katastrofy lotniczej. Tylko czy tacy bohaterowie są nam potrzebni. Przecież już
sama wzmianka w mediach czy epitafium „zginął śmiercią lotnika” ma w sobie coś
niezwykłego, bohaterskiego. Zupełnie już kuriozalne jest wspominanie ofiar
katastrof lotniczych, z wyjątkiem oczywiście ofiar lotów bojowych, jako
poległych. To w Polsce przychodzi bardzo łatwo, tym bardziej, że nie ma
drugiego państwa, w którym w katastrofach lotniczych zginęli: prezydent,
premier, członkowie parlamentu, generalicja i wielu innych znamienitych
obywateli. Fakt ten każe spojrzeć na nasze lotnictwo bardziej krytycznie, nie
tylko jak na obszar bohaterskiej walki i pracy tysięcy wspaniałych ludzi, ale
także „zabójcę” rzeszy znamienitych Polaków. Czy zabiło ich lotnictwo, czy może
rozszalały żywioł? Wygodne wytłumaczenie, za którym można ukryć błędy,
zaniedbania, niedopatrzenia, za którymi stoją zawsze ludzie, ze wszystkimi
swoimi najgorszymi cechami. I choć te czynniki nie są bezpośrednią przyczyną katastrof,
to są ich głównym ich źródłem wplecionym w zbieg niekorzystnych okoliczności. I tu
jest miejsce na brakującą refleksję i wnioski, które pozwolą na uniknięcie
podobnych dramatów w przyszłości. Czy u nas taka refleksja ma miejsce? Patrząc
na liczbę katastrof z udziałem VIP-ów należy w to wątpić.
Już w tragicznym
losie czczonych dziś Żwirki i Wigury czai się ziarno tragedii Orlicz-Dreszera,
Sikorskiego, Ociepki, Millera, Andrzejewskiego, Kaczyńskiego i towarzyszy ich
podróży. Dlaczego? Bo już wtedy względy propagandowe i biznesowe wzięły górę
nad zdrowym rozsądkiem, a nawet instynktem samozachowawczym. 11 września nasi
bohaterowie nie mieli prawa wzlecieć na SP-AHN w powietrze. Dlaczego? Ano
dlatego, że maszyna była w stanie, mówiąc delikatnie, mocno sfatygowanym. Udział
w morderczych dla ludzi i sprzętu zawodach, gdzie nie tylko przelot niemal
siedmiu i pół tysiąca kilometrów, ale przede wszystkim brutalne próby krótkiego
startu i lądowania oraz prędkości maksymalnej musiały mocno nadwyrężyć konstrukcję delikatnej maszyny. Zarówno projekt RWD-6, jak i zawodnicze maszyny przygotowywane były w olbrzymim
pospiechu, co nie wpływało pozytywnie na jakość wykonania i potencjalne
niedopatrzenia. Co gorsza, na kilka tygodni przed Challenge 1932 z wypadku
RWD-6 cudem uszedł z życiem inny członek zespołu RWD – Jerzy Drzewiecki. W samolocie, w
locie z dużą szybkością odpadły skrzydła. Jak się później okazało, konstrukcja
obciążona była poważną wadą konstrukcyjną. Nie przeszkodziło to jednak, aby bez
wyjaśnienia przyczyn wypadku, wysłać kolejne maszyny na mordercze zawody, a
właściwie wyścig. I taką, wątpliwej konstrukcji, sfatygowaną morderczymi zawodami
maszyną SP-AHN doświadczony pilot i nie mniej doświadczony konstruktor
polecieli w trudnych warunkach, przez często nawiedzane o tej porze roku przez
groźne burze góry. Finał znamy. Po co tam polecieli? Czy względy propagandowe
były warte takiego ryzyka? Czy chodziło bardziej o promocję maszyny i wytwórni?
Czy i kto naciskał na ten lot? Dlaczego pilot i konstruktor świadomi ryzyka nie odmówili?
Odnoszę nieodparte wrażenie, że także przy kolejnych dramatach, wliczając w to ostatni smoleński, odpowiedzi na tak postawione pytania rozmyły się w medialnej wrzawie, pod żałobnym całunem i wielkimi słowami polityków. Dla nich przecież martwi bohaterowie są idealnym narzędziem do realizacji swoich planów, knucia kolejnych intryg, karmienia szerokich mas emocjami: rozpaczy, żałoby, smutku, żalu, umiejętnie kierowanych i podsycanych pretensji czy wręcz nienawiści. Pogrzeby, odsłonięcia pomników, rocznice, itp. są przecież idealną okazją by świecić blaskiem odbitym od sławy bohaterów, którzy już nic nie powiedzą, nie obronią się przed nierzadko niecnym i zmanipulowanym wykorzystaniem ich życia i tragedii.
Czy wypada w ogóle zadać pytanie, jak świeciłyby gwiazdy popularności Żwirki i Wigury, gdyby los był dla nich łaskawszy. Czy można się w ogóle zastanawiać, jak potoczyłyby się losy Bajana i Pokrzywki, którzy zwyciężyli w kolejnym Challenge 1934? Czy ich sukces postrzegany byłby na równi z tym poprzedników? Gdy oni już nie żyli, sukces Bajana i Pokrzywki był już tylko rodzajem hołdu oddanego poprzednikom.
O tym, że lepiej jest zginąć w katastrofie, i zostać bohaterem, który poległ śmiercią lotnika, niż przeżyć ratując siebie i towarzyszy podróży najboleśniej przekonał się ppłk. Marek Miłosz, pilot śmigłowca Mi-8, który w roku 2003 rozbił się pod Warszawą z ówczesnym premierem L. Millerem na pokładzie. Sześć lat sądowej batalii, długie dochodzenie, burza medialna, poczucie osamotnienia i uciekanie od odpowiedzialności przełożonych musiały go boleć, bardzo boleć. I choć on sam ponosił część odpowiedzialności za wypadek, cały patologiczny system dowodzenia i zarządzania lotami z ważnymi osobami obronił się wspaniale. Niewiele wynikło też dobrego po kolejnej katastrofie w Mirosławcu. Czy Smoleńsk przyniósł przełom? Zdecydowanie nie, o czym świadczą liczne incydenty z samolotami polityków oraz przypadki łamania procedur bezpieczeństwa, które ciągle zbyt często zdarzają się politykom spod różnych sztandarów.
I gdzie ta refleksja, o wnioskach nie wspominając?
W roku 2003 myśleliśmy, że wypadek Mi-8 był karą dla Millera, a okazał się jedynie ostrzeżeniem.
W roku 2008 myśleliśmy, że katastrofa samolotu C295M z oficerami lotnictwa wracającymi z jubileuszowej konferencji bezpieczeństwa lotów był karą za arogancję ich i całego lotnictwa wojskowego. Ponownie było to tylko ostrzeżenie.
Skąd pewność, że to co stało się pod Smoleńskiem z Tu-154M jest karą dla ofiar, pozostałych polityków, społeczeństwa, państwa, narodu?
Być może Opatrzność jest bardziej cierpliwa niż nam się wydaje i jeszcze raz nas ostrzegła.
Kto następny?
Odnoszę nieodparte wrażenie, że także przy kolejnych dramatach, wliczając w to ostatni smoleński, odpowiedzi na tak postawione pytania rozmyły się w medialnej wrzawie, pod żałobnym całunem i wielkimi słowami polityków. Dla nich przecież martwi bohaterowie są idealnym narzędziem do realizacji swoich planów, knucia kolejnych intryg, karmienia szerokich mas emocjami: rozpaczy, żałoby, smutku, żalu, umiejętnie kierowanych i podsycanych pretensji czy wręcz nienawiści. Pogrzeby, odsłonięcia pomników, rocznice, itp. są przecież idealną okazją by świecić blaskiem odbitym od sławy bohaterów, którzy już nic nie powiedzą, nie obronią się przed nierzadko niecnym i zmanipulowanym wykorzystaniem ich życia i tragedii.
Czy wypada w ogóle zadać pytanie, jak świeciłyby gwiazdy popularności Żwirki i Wigury, gdyby los był dla nich łaskawszy. Czy można się w ogóle zastanawiać, jak potoczyłyby się losy Bajana i Pokrzywki, którzy zwyciężyli w kolejnym Challenge 1934? Czy ich sukces postrzegany byłby na równi z tym poprzedników? Gdy oni już nie żyli, sukces Bajana i Pokrzywki był już tylko rodzajem hołdu oddanego poprzednikom.
O tym, że lepiej jest zginąć w katastrofie, i zostać bohaterem, który poległ śmiercią lotnika, niż przeżyć ratując siebie i towarzyszy podróży najboleśniej przekonał się ppłk. Marek Miłosz, pilot śmigłowca Mi-8, który w roku 2003 rozbił się pod Warszawą z ówczesnym premierem L. Millerem na pokładzie. Sześć lat sądowej batalii, długie dochodzenie, burza medialna, poczucie osamotnienia i uciekanie od odpowiedzialności przełożonych musiały go boleć, bardzo boleć. I choć on sam ponosił część odpowiedzialności za wypadek, cały patologiczny system dowodzenia i zarządzania lotami z ważnymi osobami obronił się wspaniale. Niewiele wynikło też dobrego po kolejnej katastrofie w Mirosławcu. Czy Smoleńsk przyniósł przełom? Zdecydowanie nie, o czym świadczą liczne incydenty z samolotami polityków oraz przypadki łamania procedur bezpieczeństwa, które ciągle zbyt często zdarzają się politykom spod różnych sztandarów.
I gdzie ta refleksja, o wnioskach nie wspominając?
W roku 2003 myśleliśmy, że wypadek Mi-8 był karą dla Millera, a okazał się jedynie ostrzeżeniem.
W roku 2008 myśleliśmy, że katastrofa samolotu C295M z oficerami lotnictwa wracającymi z jubileuszowej konferencji bezpieczeństwa lotów był karą za arogancję ich i całego lotnictwa wojskowego. Ponownie było to tylko ostrzeżenie.
Skąd pewność, że to co stało się pod Smoleńskiem z Tu-154M jest karą dla ofiar, pozostałych polityków, społeczeństwa, państwa, narodu?
Być może Opatrzność jest bardziej cierpliwa niż nam się wydaje i jeszcze raz nas ostrzegła.
Kto następny?