Jako w niebie, tak nie na ziemi - AirShow Radom 2023
To co
się działo w Sadkowie w pierwszym dniu pokazów lotniczych AirShow Radom 2023
odbija się szerokim echem w mediach społecznościowych i nie tylko. I choć
zapewne pojawi się wiele głosów spłycających całą wrzawę do zwykłego hejtu i medialnego
bełkotu, mam nadzieję, że nasi decydenci, zarówno cywilni, jak i wojskowi nie
dadzą się nabrać na ten kłamliwy jazgot i wyciągną z zaistniałej sytuacji
konkretne, także kadrowe wnioski. Nie da się bowiem ukryć, że wielkie święto polskiego
lotnictwa, wydarzenie mające kreować pozytywny wizerunek polskiej armii i lotnictwa, budować świadomość i patriotyczne postawy, zwłaszcza młodego
pokolenia Polaków, do sukcesów w obszarze organizacji i PRu zaliczyć nie można.
Znaczna część uczestników, z rynkowego punktu widzenia konsumentów, czuje
się całkiem słusznie nabita w butelkę, dosłownie w półlitrową butelkę wody. Jak
skutecznie nabita? Zobaczymy. Już za kilka tygodni okaże się, ile osób wystąpi
do organizatorów z żądaniem zwrotu
chociażby części pieniędzy za bilety, w związku z niską jakością usługi oraz
koniecznością przedwczesnego opuszczenia imprezy w związku z zagrożeniem
zdrowia i życia wynikającego z braku dostępu do wody i możliwości odwodnienia
organizmu. Ile osób, które zasłabły z tego powodu pozwie organizatorów. Może pojawi
się nawet pozew zbiorowy. Największe są jednak szkody niepoliczalne, w postaci
rys na wizerunku naszej armii. Ile osób zwątpiło wczoraj w szansę skutecznej
pomocy żołnierzy, czy to zawodowych czy WOT, w przypadku klęski żywiołowej,
ataku terrorystycznego czy wojny. Jeśli pomoc ma być zorganizowana na podobnym
poziomie i przez podobnie myślące i działające kadry jak te związane z Air Show, to pozostała nam już
tylko modlitwa.
Choć
wielu zapewne zaliczy mnie do grona hejterów, oddam sprawiedliwość
organizatorom pisząc, że wykonali oni ogromną pracę organizacyjną, co nie ulega
najmniejszej wątpliwości. Jednak gdy rano w piekarni zamiast świeżego chleba
kupuję produkt chlebopochodny z zakalcem, mam gdzieś ile wysiłku w ostatnią
bezsenną noc poświęcił piekarz na jego wyprodukowanie. Czuję się po prostu
oszukany. Podobnie czują się zapewne tysiące ludzi, którzy wczorajszego
popołudnia do udanych zaliczyć nie mogą, wśród nich i ja.
Podobnie
oszukani powinni się czuć bohaterowie wczorajszego podniebnego spektaklu,
którzy z dużym poświeceniem, pełnym profesjonalizmem, za wielkie (w większości
podatnika) pieniądze, zaprezentowali swój lotniczy kunszt. Albowiem to, co
działo się na radomskim niebie na pewno warte było kilkusetkilometrowej podróży i
całodniowej spiekoty. Ci co w powietrzu jak zwykle nie zawiedli. Ich trud i
profesjonalizm został jednak przyćmiony przez dyletanctwo tych co na ziemi.
Wielka szkoda dla widzów, dla lotnictwa, dla wojska, dla podatników.
Aby
nie być gołosłownym poniżej zamieszczam kilka zdań opisujących moje wrażenia z
krótkiego, sobotniego pobytu na tej imprezie.
Dojazd
z centrum Radomia na jeden z przylotniskowych parkingów zajął nam ponad
godzinę. Może i długo, jednak patrząc na wysiłki policjantów, a nawet SOKistów
zabezpieczających przejazd kolejowy widać, że w tym obszarze zrobiono wiele
dobrego. Podobnie społeczność lokalna, która przygotowała liczne parkingi wykazała się
dobrą organizacją i wyczuciem biznesowej okazji, często poświęcając na rzecz
interesu nawet przydomowe trawniki. Problemy zaczęły się jednak przed bramą,
gdyż tu organizację lub raczej dezorganizację przejmują organizatorzy imprezy.
Co prawda można narzekać, że nie wszyscy chętni do obejrzenia pokazów kupili bilety przez Internet, przez co powstała olbrzymia kolejka do bardzo nielicznych kas, jednak jest to forma
jedynie preferowana, nie obowiązkowa. Poza tym bilety online już się skończyły.
Nikt nie pomyślał, aby rozdzielić strumienie ludzi na tych co czekają w kolejce do kasy i
tych szczęśliwców z biletami on-line. Żadnych tablic, linii, informacji tylko
bałagan, przepychanki i niepotrzebne nerwy. Nie mniejszy bałagan panuje przy
„bramkach” gdzie panowie ochroniarze sprawdzają zawartość toreb i plecaków,
głównie pod kątem przemytu napojów niedozwolonych, zarówno co do ilości,
jak i rodzaju. Wszystko dla
bezpieczeństwa widzów, którego poczucie prysło później, podczas rozmowy na
jednym ze stoisk, gdzie usłyszałem, że zaletą bycia „po drugiej stronie” jest
to, że nikt nie sprawdza bagaży. I słusznie, bo jak ma pierdyknąć, to
porządnie. Stanowiska kontroli też profesjonalizmem nie grzeszą. W blasku
porannego słońca kładę plecak na ziemi, a ochroniarz pochyla się i próbuje
dojrzeć co tam jest. Już o tej porze, (godzina 10 z minutami) kontroler narzeka
na upał i kręgosłup. Współczuję zarówno jemu, jak i bezpieczeństwu imprezy. Za
trzy godziny gościu już się nie pochyli nad kolejnymi plecakami i nie dojrzy co
potencjalny terrorysta lub przemytnik handlowiec wnosi w plecaku. Dalej znalazła się linia
bezużytecznych w tym miejscu zadaszeń i stojący przed nimi bileterzy. Z żalem
konstatuję, że pod względem organizacji wejścia i kontroli bezpieczeństwa
daleko nam nawet nie do Europy czy USA, ale i do Rosji, gdzie na MAKSie przebiegała
ona wręcz wzorowo, ze stołami, namiotami, w spokoju i bez nerwów. U nas
zrobiono po taniości i byle jak. Czemu ta cała farsa z zakazem wnoszenia większej
ilości napojów ma służyć możemy się przekonać po półgodzinnym staniu w kolejce i nabyciu
półlitrowej Fanty za 12 PLN. Tu zbliżamy się do standardów zachodnich, w USA na
Oshkosh nieco większa butelka, tego samego napoju, tylko zimnego, kupionego
praktycznie bez kolejki kosztowała 4 $. Do stoisk z jedzeniem przezornie się
nie zbliżałem, choć kolejki do nich skutecznie utrudniające poruszanie się po
części lotniska mogły świadczyć, że promocja tam jest nie mniejsza niż w
marketach RTV w Black Friday. Jak już pisałem, to co na niebie było dobre i
ciekawe, warte opisania innym razem. Gorzej z komentarzem. Co prawda panowie
komentatorzy starali się i wychodziło im to całkiem ciekawie, to zdarzały się
im kompromitujące wpadki, świadczące o tym, że do swej roli przygotowali się
niezbyt starannie. Za kompromitację należy uznać pomylenie w defiladzie
samolotu Gulfstream z Embraerem oraz Jastrzębia (F-16) z Bielkiem (M-346). Co
prawda w drugim przypadku delikwent szybko się poprawił, to zastanawiam się,
czy oni nie mieli listy samolotów biorących udział w najważniejszym lotniczym
elemencie pokazu? Dalej już zbytnio ich nie słuchałem, jednak przy całkiem
ciekawym pokazie polskich Limów, wspominając o ucieczce porucznika Jareckiego Limem na Borholm, komentator trzy razy przekręcił nazwisko, by w końcu
powiedzieć, że nazwiska nie pamięta i odesłać słuchaczy do wyguglania sobie tej
informacji. Czy kupując bilet nie zapłaciłem za profesjonalne prowadzenie
pokazu i to, że prowadzący przed swoimi popisami wygugla i zapisze lub
zapamięta to o czym chce mówić? Zastanawiam się, czy to ja miałem szczęście
trafić na jedyne wpadki komentatorów, czy głupot naopowiadali więcej?
Smutno
zrobiło mi się przy kilku naszych statkach powietrznych na wystawie naziemnej,
gdzie głównym rekwizytem były turystyczne krzesełka i stoliki stojące w cieniu
maszyn. W wielu miejscach okraszone to było ciekawymi ludźmi, czy to pilotami
czy mechanikami rozmawiającymi z widzami. Było ciekawie i miło. Przy wielu
maszynach siedzieli sobie za to niestety znudzeni wojskowi, którzy wyglądali jakby zostali tu zesłani za karę. Pełne znudzenie, zero zainteresowania
widownią. Szczególnie utkwił mi kontrast pomiędzy żołnierzami kręcącymi się
przy statkach powietrznych Marynarki Wojennej RP a amerykanami przy swoim
Apaczu. Ci żołnierze z dalekiego kraju wiedzieli po co tu przyjechali, jak
ważne jest zrobienie pozytywnego wrażenia, przybliżenie w otwarty sposób
siebie, swojego sprzętu, swojej służby, swojego kraju. Nasi mieli to znacznie
niżej. Pozostaje mieć naiwną nadzieję, że ta różnica mentalnościowa dotyczy
tylko obszaru działań PRowych. Jeżeli tak rzeczywiście jest, to wielkim błędem
dowódców jest wysyłanie takich niekompatybilnych ze społeczeństwem ludzi na
imprezy typu Air Show. Problem w MW jest chyba permanentny, gdyż w ubiegłym
roku na SIAF 2022 w słowackim Malacky-Kuchyna
także załoga naszej Bryzy brylowała w podobny sposób. Przyznam, że obserwowałem
ten obrazek z niemałym zażenowaniem, choć Słowacy jako naród bezmorski mogli
przyjąć to jako ukłon w stronę gospodarzy, przyjmując że to jest śródlądowa
wersja polskiego parawaningu. Krótki obchód części wystawy statycznej kończę szybciej niż bym chciał,
gdyż pragnienie zmusza mnie do powrotu do miejsca bazowania, choć slalom
pomiędzy kolejkami skutecznie pozbawia mnie bezpiecznego zapasu wody w
organizmie. Pozostaję jednak w nadmorskich klimatach, gdyż w głowie coraz
częściej przewija się tekst piosenki trójmiejskiej celebrytki „kiedy powiem
sobie dość, a ja wiem, że to już nie długo”. Kiedy? Gdy dojdę do już niemal
zagotowanej pod radomskim słońcem małżonki i skierujemy się do wyjścia. Kolejne dziesięć minut
manewrowania wśród biwakującego tłumu i jest wyjście. Czy rzeczywiści jest? Nie,
trzeba się przeciskać w przeciwprądzie wchodzących przez „bramki” widzów a
później przez tłum stojących w kolejce po bilety. Przez prawie zagotowany mózg
przechodzi myśl, co by się tu stało, gdyby doszło do jakiegoś wypadku lub
innego nieszczęścia, o które na pokazach lotniczych, a także w wielotysięcznym tłumie
nie jest przecież trudno. Ile osób by się stratowało w tym wąskim, obłożonym barierkami przejściu.
Na szczęście jesteśmy już po za tym.
Ze współczucie mijamy
kilkudziesięciometrową kolejkę ludzi chcących kupić bilety i wejść na teren pokazu
lub raczej za swoje własne pieniądze dać się nabić w butelkę. Jedziemy pod płot,
by z tysiącami innych osób, w sposób wygodny, znacznie tańszy i bez porównania bezpieczniejszy
podziwiać piękne pokazy lotniczego kunsztu lotników. W sąsiednim samochodzie ktoś puszcza komentarz z wnętrza
lotniska. Staram się nie słuchać, tylko cieszyć widokiem podniebnego baletu.
Byłem i ja. Nic dodać, nic ująć.
OdpowiedzUsuń