Ludziom
wychowanym w kręgu zachodnich systemów wartości, zwłaszcza tych bardziej
liberalnych, bardzo trudno jest pojąć fenomen Specjalnego Korpusu Szturmowego
pilotów samobójców powszechnie znanych jako Kamikaze. Choć powiedziano i
napisano o nich bardzo wiele, ich poświęcenie i chart ducha są dla nas niepojęte.
I choć w historii wojen, także w Europie zdarzały się epizody bohaterskich samobójczych
ataków lub beznadziejnych aktów odwagi w obronie, nigdy zjawisko dobrowolnego
oddawania życia w ataku na wroga nie przybrało tak systemowej formy. Pojawiają
się więc pytania, czy było to dobrowolne poświęcenie, czy może mniej lub
bardziej zakamuflowany przymus. Co czuli ci młodzi ludzie, ich rodziny i
bliscy? Czy i dlaczego nikt się temu nie sprzeciwił? Kto za to wszystko
odpowiada? Jednoznacznej odpowiedzi, zwłaszcza z naszego punktu widzenia nie
ma.
Myślałem sobie: jedno życie za jeden lotniskowiec. Uderzymy w okręty wroga, uratujemy naszą ojczyznę!
Nie przynosi jej też książka „Kamikadze, rozkaz śmierci”. Wydana w
oryginale w roku 2001 jest zapisem rozmów, jakie Autor – korespondent
niemieckiej sieci telewizyjnej ARD odbył z: pilotami Kamikaze, którzy w skutek
zbiegu okoliczności lub raczej kaprysu losu przeżyli, bliskimi takich pilotów,
instruktorami, świadkami tamtych dni, w tym marynarzami z amerykańskich
lotniskowców, które jako pierwsze zostały zaatakowane przez jednostki pilotów
samobójców. Obraz, jaki wyłania się ze słów tych ludzi nie jest jednoznaczny.
Lektura pozostawia z większą liczbą pytań niż odpowiedzi, także tych o szerszym
znaczeniu, znacznie wykraczającym poza ostatnie miesiące wojny na Pacyfiku.
Moim zdaniem słowo „rozkaz” nie jest tutaj
najszczęśliwiej użyte. Nasze elity nie musiały doprawdy odwoływać się do trybu rozkazującego,
aby przeprowadzić swoją wolę.
Pomimo
starannie zadanych pytań Autor nie otrzymuje potwierdzenia przymusu i wielkiej
manipulacji, jakie stały za rekrutacją do jednostek Kamikaze. Mimo, że
odpowiadają ludzie w podeszłym wieku, z długim, powojennym doświadczeniem życia
w duchu pokoju i pacyfizmu, nie potępiają w sposób otwarty tego, co się wówczas
działo, czego byli świadkami i uczestnikami. Szukają raczej uzasadnienia,
bardziej niż usprawiedliwienia, w historii, tradycji i kulturze Japonii. W
zaszczepianej od wieków miłości do ojczyzny, szacunku dla rodziny oraz
poświęcenia dla cesarza, pogardy dla śmierci i śmierci samobójczej jako
szczególnie honorowej.
Wielu musiało jednak zadowolić się przestarzałymi maszynami pochodzącymi jeszcze z czasów wojny japońsko-rosyjskiej, które w gruncie rzeczy nadawały się tylko na złom. To doprawdy smutne, w jakich okolicznościach umierali ci ludzie.
Z drugiej
strony mamy wspomnienia amerykańskich marynarzy/mechaników lotniczych, którzy
mówią o przerażeniu i utracie bojowego ducha od czasu, gdy na niebie pojawili
się piloci Kamikaze. I choć bezpośrednie straty przez nich zadane nie były
bardzo duże, efekt psychologiczny oraz zmiany w taktyce amerykanów, znacznie
zmniejszające impet ich ofensywy są niezaprzeczalne. Śmiem twierdzić, że
osiągnięcie podobnych efektów tradycyjnymi metodami walki wymagałoby większych ofiar.
Wodzowie zawsze posyłają na śmierć swoich ludzi, nieprawdaż?
Cóż, życie żołnierzy na wojnie, to tylko jeden z zasobów, którymi
dowódcy dysponują w sposób mniej lub bardziej rozsądny i efektywny. Liczy się
efekt, a jednym z elementów kosztów jest liczba zaangażowanych żołnierzy
pomnożona przez prawdopodobieństwo ich utraty. Czy patrząc w ten sposób i
porównując z wieloma naszymi bohaterskimi dowódcami należy uznać twórców
jednostek Kamikaze za zbrodniarzy? Czy niższe prawdopodobieństwo śmierci
żołnierza jest usprawiedliwieniem? Jeśli tak to jakie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz